piątek, 30 października 2015

Siedem



Tego słodko-gorzkiego poranka trudno jest ci udawać, że wszystko jest okej. Jesteś zmęczony, tak bardzo zmęczony, że najchętniej uciekłbyś gdzieś w niezamieszkane rejony Alp i, zapadłszy w sen zimowy, odciąłbyś się od wszystkiego. Nikt o nic by nie pytał, nikt nic nie chciałby wiedzieć. Byłbyś zupełnie sam, pogrąży w ciszy i kompletacji. Może wtedy udałoby ci się osiągnąć upragniony spokój, może wreszcie zdystansowałbyś się od wszystkiego, co ostatnio na ciebie spadło.
Tego słodko-gorzkiego poranka przyjemny jest tylko ciężar twojej córki, która uczepiona twojej szyi niczym miś koala, wtula się mocno w twój tors. Przyjemny jest jej śmiech i niewinne spojrzenie. Przyjemna jest miłość w jej oczach. Wiesz, że masz dla kogo walczyć, że nie możesz rzucić wszystkiego i spieprzyć gdzieś, gdzie nikt cię nie znajdzie. A przede wszystkim nie możesz zostawić jej samej.
Dla niej będziesz walczyć, nawet jeśli ta walka okaże się być najtrudniejszą w całym twoim życiu.
- Choć tu, pędraku. - Całujesz jej jasne włoski, po czym sadzasz na foteliku. Zapinasz pasy, odwzajemniasz uśmiech, jeszcze raz sprawdzasz, czy jest bezpieczna. I już żałujesz każdej minuty spędzonej z dala od niej. - Jedziemy do mamy.
Lily odpowiada coś w swoim języku. Gaworzy przez całą drogę, czym jeszcze bardziej utrudnia ci wasze rozstanie. Nie cierpisz tych dni, kiedy nie widzisz swojej córki, wolałbyś mieć ją codziennie przy sobie.
Ale… no właśnie. Ale.
Auł.
Mijasz metalową bramę i parkujesz pod niegdyś swoim domem. Z pewną nostalgią patrzysz na budynek z czerwonej cegły, po czym wysiadasz z samochodu. Wyciągasz z pojazdu Lily oraz jej różowy plecaczek i dzwonisz do drzwi. Nie możesz powstrzymać dziwnego, bardzo nieprzyjemnego skurczu żołądka, gdy drzwi się otwierają, a ty stajesz twarzą w twarz z Kristiną. Za każdym, pieprzonym razem to samo pieprzone uczucie. Jakby ktoś umieścił ci w brzuchu wielką cegłę miażdżącą połowę twoich organów. Jakby brakowało powietrza, słów i gestów. Jakby wszystko było tak, jak być nie powinno.
A może to tylko...wyrzuty sumienia?
- Wejdź. Zrobię herbatę. Waniliową.
Uśmiechasz się blado, po czym wchodzisz za Kristi do środka. Lily, ucałowana i wyściskana przez mamę, raczkuje po podłodze w stronę wielkiego domku dla lalek ustawionego w kącie salonu, jakby nie odczuwając przesiąkniętego emocjami powietrza. Językiem oblizujesz spierzchnięte usta i niepewnie siadasz na fotelu. Zbudowałeś ten dom. Jest idealny w każdym celu, dokładnie taki, jaki chcieliście. Przestronny, funkcjonalny, z jasnym i oszklonym salonem, którego okna wychodzą na zasypany śniegiem, wielki ogród. Mimo wszystko czujesz się tutaj tak obco i nie na miejscu. Jakbyś nie miał prawa nazywać go domem. Jakbyś nie mógł już do niego wracać.
Powroty nie będą już tak przyjemne i wyczekiwane.
Kristina podaje ci kubek z herbatą, sama siada na fotelu oddalonym od ciebie o półtorej metra. Przez chwilę trwacie w niezręcznej ciszy i, aby ukryć zmieszanie, obserwujecie jak Lily przekłada swoje lalki.
W końcu, po kilku trwających w nieskończoność minutach, Kristi chrząka cicho, po czym obdarza cię nieuważnym spojrzeniem.
- W przyszły weekend wyjeżdżam na szkolenie. - Mówi, strzepując z dżinsów niewidzialny pyłek.
- Zajmę się nią. - Zapewniasz. - Obiecałem jej sanki.
Blondynka przyjmuje twoje słowa lekkim skinieniem głowy.
- A jak tam twoja rehabilitacja? - Nie umiesz stwierdzisz, czy pyta bardziej z grzeczności czy z ciekawości. Od pewnego czasu nie potrafisz jej rozszyfrowywać. Pozwoliłeś jej oddalić się od siebie, a może nawet i sam odepchnąłeś ją na tyle daleko, by stracić z nią tę nić, dzięki której byliście tak dograną parą.
Co tu dużo mówić, schrzaniłeś. Jak prawie wszystko w swoim życiu.
Wzruszasz ramionami, obracając w dłoniach ceramiczny kubek. Twój kubek. Który dostałeś od Kristi na jakieś mniej znaczące święto, z którego każdego poranka piłeś mocną, słodką kawę. Drobiazg, a boleśnie rozwala serce.
- Nie najgorzej. Noga już tak nie boli.
- Wrócisz do skakania?
Oddech grzęźle ci w płucach, a mięśnie spinają się nieprzyjemnie. Rzucasz kobiecie krótkie spojrzenie, próbując uniknąć z nią dłuższego kontaktu wzrokowego. Ale wiesz, że ona wie. Że widzi wszystkie wątpliwości, które tobą targają, jakiś irracjonalny strach, którego nie potrafisz się pozbyć. Nikt nie zna cię tak, jak ona.
Powoli wypuszczasz z płuc powietrze. Nienawidzisz tego, że skoki stały się dla ciebie tak trudnym i niewygodnym tematem.
- Spróbuję. - Odpowiadasz wymijająco.
- Nie byłbyś sobą, gdybyś nie spróbował. - Stwierdza Cernic, uśmiechając się lekko i nostalgicznie. Przez chwilę widzisz w niej swoją Kristi, taką piękną, szczęśliwą, radosną. Z wielkimi marzeniami, z ciepłem, które ogrzewało cię w chłodne dni. Przez chwilę jest tak, jakbyście znowu mieli po dwadzieścia lat, a świat składał się tylko z was i z waszych marzeń. Jakby między wami nie było żadnych barier.
Ale chwila szybko mija, Kristina poważnieje i znowu obrzuca cię stonowanym spojrzeniem.
- Pójdę już. - Mówisz z ciężkim sercem. Chciałbyś zostać, chciałbyś, aby było jak dawniej. Ale za dużo się wydarzyło i za wiele umarło.
Blondynka zerka na córkę, po czym wstaje razem z tobą.
- Odprowadzę cię.
- Wiesz - Zaczynasz, gdy stoicie przed drzwiami, a ty kładziesz dłoń na klamce. - Ja...
- Wiem. - Kristina wywraca oczami. - Przestań mnie przepraszać. To i tak nic nie zmieni.
Zawstydzony, spuszczasz wzrok. Jesteś żałosny z tymi ciągłymi przeprosinami, ale masz wrażenie, że twoje przepraszam nigdy nie będzie wystarczające. Wątpisz, czy istnieją jakiekolwiek słowa, które sprawią, że Cerncic wybaczy ci, że zniszczyłeś wszystkie wasze wspólne lata, marzenia i rodzinę, którą stworzyliście.
- Po prostu - Wzdychasz z frustracją. - Nie umiem sobie tego wybaczyć. To wszystko nie powinno się stać.
- Ale stało się. - Ton głosu Kristiny nie jest ostry. Jest zmęczony, nieco bezbarwny, zdystansowany, ale na pewno nieostry. - Thomas... Czas pójść dalej.
Przez chwilę wpatrujesz się w jej hipnotyzujące, czekoladowe oczy, nie znajdując w nich już miłości ani ciepła. Ale nie ma w nich też nienawiści. Może Kristi ma rację, może po prostu trzeba ruszyć dalej. Przecież czasu nie cofniesz. Jedyne, co możesz zrobić to być ojcem dla Lily i wsparciem dla Kristiny.
- Chyba tak. - Uśmiechasz się niepewnie. - Zdzwonimy się jeszcze co do weekendu. Cześć.
- Trzymaj się.
Wychodzisz na dwór. Wiatr mocno smaga cię w policzki, co pomaga ci wrócić do równowagi. Pójść na przód, trzeba pójść na przód.
Żeby, do cholery, to było jeszcze takie łatwe.


it's all the things we can't explain
that make us human


*******

(Uh, powroty po tak długiej przerwie zawsze są tak samo stresujące.)
Witam Was znowu tutaj (a może kogoś witam po raz pierwszy, co?), dziękuję za cierpliwość i proszę o wyrozumiałość, zwłaszcza, że ten powrót nie jest dobrym powrotem. Rozdział, jak widać słaby ilościowo i jakościowo, ale powoli pracuję nad tym, by pchnąć over w odpowiednim kierunku. Może na żaden zaułek nie natrafimy!
Nieprzypadkowo wracam dzisiaj. Chyba wiecie dlaczego, co? [klik]
Okej, nie będę się już rozpisywać, coby moja notka nie była dłuższa od samego rozdziału.
Do zobaczenia za dwa tygodnie!

PS. Kto już odlicza do skoków? ;)